To nie stres, że czegos nie zdażę… to nawet nie jest poczucie jakiegos obowiązku… czynnikiem przez który cały czas się denerwuję i płaczę jest sama swiadomosć szybko upływajacego czasu. Pędzi, szalony, nie oglada się na nic… nie widzi, że się potknęłam i stłukłam kolano, że dogonić go nie potrafię, że może nawet nie chcę… usiadę na asfalcie i poczekam…aż przeminie na wieki…albo wróci, (co nigdy się nie stanie…)
Albo też… zabierze mnie ze soba Ktos biegnacy ta sama droga, za tym samym czasem…zatrzymam Go, niech tak nie leci na slepo, pójdziemy razem, powoli, czule… i czas już tak ważny nie będzie…o tak…
Więc chodz, pograżymy się w istnieniu…